Z GŁOWĄ W CHMURACH…PRZEZ GRZBIET KARKONOSZY

Stacja kolejowa „Szklarska Poręba Górna”. Pociąg do Poznania o wdzięcznej nazwie „Kamieńczyk” już stoi na peronie gotowy do wyruszenia w drogę. Do odjazdu zostało zaledwie kilkanaście minut, a nasza grupa zamiast zajmować wygodne miejsca, jeszcze nadal wspina się pod górę w kierunku dworca przypominając peleton kolarzy przed premią górską królewskiej kategorii na Tour de France. Szkoda nam było jednak zrezygnować ze źródeł Łaby i wodospadu Panczawy, które mieliśmy w planach ostatniego dnia. Niestety wskazówki zegarka przesuwały się nieubłaganie i musieliśmy rozpocząć wyścig z czasem. Nasze notowania nie były zbyt wysokie, przynajmniej w oczach turystów odpoczywających na tarasie schroniska pod Łabskim Szczytem. Kiedy usłyszeli, o której godzinie odjeżdża nasz pociąg i oszacowali drogę, która nam została stwierdzili krótko i kategorycznie: „Nie mają żadnych szans!”. Nie docenili jednak tego, że zahartowani trzydniowymi wspinaczkami bez większych problemów zbiegliśmy do Szklarskiej Poręby, że po Kościanie i Książu takie sytuacje mamy już przećwiczone. Na peronie zameldowaliśmy się trochę zmęczeni, ale oczywiście punktualnie. Co prawda na obiad i zakupy czasu już nie było, ale odwiedzone miejsca na długo zostaną w naszej pamięci. Było warto!

 

Chmury towarzyszyły nam w Karkonoszach przez cały czas. Gdy tylko wysiedliśmy z autobusu zobaczyliśmy jak gdzieś wysoko zasłaniają grzbiet, a po kilku godzinach znaleźliśmy się wśród nich. Z rzadka cumulusy, najczęściej gęste stratusy, na szczęście tylko przez kilka chwil nimbostratusy. Byliśmy zdani na ich kaprysy – kiedy wiatr powiał mocniej to na chwilę pokazywały nam skrywane widoki, czasem kiedy zaświeciło słońce mgła i cienie dawały fantastyczne i bajkowe efekty. Dość szybko się do nich przyzwyczailiśmy i przestaliśmy się dziwić, że po czeskiej stronie niebo było jakby jaśniejsze, a obłoków mniej. Głowę w chmurach mieliśmy nie tylko dosłownie, bowiem przez trzy dni udało nam się na chwilę zapomnieć o codziennych obowiązkach i sprawach czekających na nas w Poznaniu. Zostawiliśmy na dole hałas, tłumy ludzi, nasze skrzynki mailowe, wiadomości, które docierają do nas przez radio, telewizję czy internet. Rytm dnia wyznaczał nam marsz z plecakiem, obcowanie z górami, wspólne rozmowy i razem spędzony czas. Warto było na początku wakacji tak odpocząć i zresetować się po całym roku szkolnym.

 

Wiele wrażeń, które przywieźliśmy do domu, a także to, że sprawnie i bezpiecznie przewędrowaliśmy przez cały grzbiet Karkonoszy zawdzięczamy naszemu przewodnikowi panu dr Mateuszowi Rogowskiemu. To on zabrał nas na drugą stronę granicy pokazując jak ciekawe są czeskie Karkonosze. Sami pewnie nie odkrylibyśmy źródeł Łaby, nie zobaczyli jak wspaniała jest dolina tej rzeki i jak pięknie wygląda Śnieżka od strony Lucni Boudy. Mieliśmy okazję na własnej skórze spróbować leczniczej mocy okładów z borowiny oraz dowiedzieć się jak kiedyś wyglądała turystyka w Karkonoszach i jakie wyzwania stoją przed nią dzisiaj. Ciekawą opowieść zawdzięczaliśmy temu, że nasz przewodnik zagadnieniami ruchu turystycznego zajmuje się na co dzień podczas swojej pracy naukowej na uniwersytecie. O naszą grupę pan Mateusz dbał tak bardzo, że potrafił nawet zaplanować półgodzinny odpoczynek w schronisku dokładnie w czasie kiedy za oknem padał deszcz;) Naprawdę warto zabrać ze sobą w góry dobrego przewodnika!

 

Musimy też pochwalić się nowym rekordem – Śnieżka (1603 m n.p.m.) to największa wysokość osiągnięta w dziejach Koła Turystycznego. Ponadto jesteśmy dumni, że w wysokogórskim terenie z plecakami udało nam się przejść 55 kilometrów, no i…zdążyć na pociąg do domu!;)